OGŁOSZENIA

partner materiału

Dumni z Malucha

wspomnienia użytkowników

Jak zrobić remont malucha
i jeszcze na tym zarobić

Mojego malucha dostałem od babci, abym miał czym dojeżdżać do pracy. Przejechałem nim blisko 120 tys. kilometrów. Ale niestety nadszedł kres silnika i nagle jadąc nim słyszałem ,jakbym ciągnął za sobą sieczkarnię. Diagnoza była straszna - pęknięty wał i cały silnik do wymiany. Akurat trafił się kolega, który miał silnik do zbycia, więc po niego pojechałem. Po zamontowaniu dzwoni mi mechanik, że ten silnik jest jeszcze gorszy niż stary. Na co kolega: „Przecież mówiłem, że mam silnik do malucha do sprzedania, a nie dobry silnik do malucha”. No cóż, rację miał. Całe szczęście, że udało mi się kupić całego malucha za 200 zł z niezłym silnikiem, na którym przejechałem jeszcze kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, a w niepotrzebną budę włożyłem stary silnik i sprzedałem na złomie za 700 zł. Dzięki temu zwrócił mi się remont i jeszcze zarobiłem.
Piotr Wołek

Krótka historia białego lusterka
pewnego małego fiata

Kiedyś jeździłem często do Taraski - wsi niedaleko Sulejowa, w woj. łódzkim. Taraska była celem podróży tylko jesienią. Nie bez przyczyny. Moi Państwo uwielbiali jeździć do lasu na przechadzki. I zbierać grzyby - prawdziwki, borowiki... Grzyby szlachetne po prostu. U Was mogą się one inaczej nazywać. Na przykład Ci młodsi Państwo przywieźli kiedyś z Żywca podgrzybki, na które mówi się "gniewosze". U nas takich nie ma.

W każdym razie jeździliśmy do tej Taraski i Państwo zostawiali mnie na polanie. Zwykle ich przechadzki trwały długo. Jechaliśmy rano, a do garażu wracałem dopiero po południu. Pani brała koszyk, Pan czapkę i ruszali do lasu. A ja stałem na polanie i czekałem. Jednego razu przyszło jakichś dwóch i zabrało mi wycieraczki. Innym razem odkręcili mi lusterko. Teraz mam białe lusterko, a z fabryki przecież z taki mnie wyjechałem. Oryginalne było niczego sobie. Żadne tam czarne! Czerwone było! Ale niestety, po wizycie tych dwóch w Tarasce ani śladu po czerwonym lusterku. Pan nie mógł znaleźć identycznego. Zdecydował się na białe. A ponieważ nie dostał nigdzie drugiego białego lusterka, zostałem z jednym. Poza tym gdyby chciał zamontować drugie, musiałby wiercić, kręcić, robić dziury

Po kradzieży lusterka Państwo zdecydowali, że już nie będą jeździć do Taraski z obawy, że złodzieje ukradną mi koła. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Ma to jakiś sens, bo dzięki tym wycieczkom do Taraski jestem oryginalny.
Izabela Banaszczyk

Dbałem o malucha,
on mi się odwdzięczał. Do czasu

Poprzysiągłem sobie, że moim pierwszym samochodem, kupionym za własne pieniądze, będzie czerwony Fiat 126p. Kilka lat później, dokładnie w 2011 roku, nabyłem wymarzonego maluszka. Był czerwony, z 1993 roku i w bardzo dobrym stanie.

Dbałem o niego i starałem się go dopieszczać. Ja go nie katowałem, a on odwzajemniał mi się bezawaryjnością i dobrym spalaniem. Z czasem jego nazwa zmieniła się z mojego maluszka na Stasieńka, tak jakbyśmy stali się kumplami.

Dziewczynie na ratunek Pewnego dnia rozmawiałem przez Skype'a ze swoją dziewczyną. Mieszka 300 kilometrów ode mnie, miała wtedy problemy w domu . To, w jakim stanie była, sprawiło, że nie mogłem jej tak samej zostawić. Nie wiedziałem do końca, co mam robić, zebrałem się do pracy na nocną piątkową zmianę i w drodze postanowiłem, że do niej jadę. Raz się żyje!

Przeliczyłem czas, jaki powinna mi zająć trasa, udało mi się załatwić w pracy, że szybciej skończę. Nie mogłem powiedzieć rodzicom, co planuję, bo bym nie nigdzie nie puścili, więc skłamałem, że jadę na weekend do kolegi mieszkającego nieopodal. Po godz. 4 w nocy ruszyłem w trasę.

Silnik zamilkł

Już po pierwszych 40 kilometrach zaczęła spadać moc w silniku. Pomyślałem, że to może jest ostrzeżenie, że mój samochodzik nie chce jechać w taką długą trasę. Ale po postoju i sprawdzeniu okazało się, że tylko poluzowały się przewody świec. Poprawiłem je i ruszyłem dalej.

Noc była spokojna i mokra, wcześniej dość mocno padało i jadąc na prostym odcinku przez ciemny las, miałem okazję mijać się z tirem. Niestety akurat w miejscu, gdzie zebrała się duża ilość wody. Zwolniłem, a tir zalał nas po sam dach. Po 80 kilometrach zaczęły drętwieć mi nogi. Jestem wysoki, ze wzrostem186 cm ciężko jest długo wytrzymać za kółkiem w tak małym autku. Skrzyżowałem nogi i wciskałem gaz lewą stopą.

Wszystko szło gładko, płynnie i spokojnie, aż do zamkniętego przejazdu kolejowego na 150. kilometrze. Tam stojąc jako pierwszy zgasiłem silnik, kiedy zapory się podniosły i przekręciłem kluczyk, nastała całkowita cisza. Raz, drugi, trzeci. Nic! Kontrolki się świecą, ale nic więcej się nie dzieje!

Wyskoczyłem z auta i zepchnąłem Stasieńka na bok. Sprawdzam, bezpieczniki, rozrusznik i kable, ale najmniejszego śladu usterki. Paliwo jest na pewno, bolałem mu pod korek i jeszcze 150 kilometrów musiał na tym zrobić. Sprawdzam w telefonie maluszkowy poradnik i nic nie znajduję. Próbuję znowu zapalić i nic. Stasieniek milczy.

Jazda z tirem na zderzaku

Na ogół jestem spokojny, ale wtedy miałem dość. Byłem 150 kilometrów od domu i 150 kilometrów od ukochanej. Nie miałem pomysłów na rozwiązanie problemu, przeklinałem Stasieńka i los. Nie mogłem zadzwonić do rodziców, bo wszystko by się wydało. - Trudno, dzwonię na ubezpieczalnię po lawetę - pomyślałem.

Kiedy zakończyłem rozmowę, przekręciłem bez przekonania kluczyk. I zapalił! Ale nie tak, jak bym tego chciał. Całą karoserią trzęsło, jakby pod nią był 5-litrowy silnik Hemi, a każde odpuszczenie gazu kończy się gaśnięciem silnika. Ale jechał!

Szybko odwołałem pomoc i ruszyłem w trasę. Postanowiłem nie wracać, mimo że maluch sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść. Jechałem drogą krajową i niestety tamowałem ruch. Miałem pecha, bo po pewnym czasie pojawił się za mną tir. Gdybym tylko mógł, to bym go puścił, ale nie miałem jak na drodze bez pobocza.

Kobieta, która w jakieś terenówce jechała przede mną, chciała zjechać na małym skrzyżowaniu w lewo. Była to jakaś wioska, zbliżała się godz. 6 rano, nikt z jadących z naprzeciwka nie chciał kobiety puścić do skrętu. Wszyscy pewnie spieszyli się do pracy. Zbliżałem się do niej, a wiedziałem, że jak tylko nacisnę na hamulec i obroty spadną, zgaśnie mi silnik, a z tirem na zderzaku nie wyglądało to kolorowo.

Stasiem po chodniku

Tylko raz w życiu wykonałem taki manewr i nie chcę go robić więcej. Ratując się, wjechałem na krótki odcinek pustego chodnika, używając podjazdu do posesji, ominąłem terenówkę i wróciłem na drogę. Nie ma się czym chwalić, wiem, ale nie miałem wyboru. O ile na drogach poza miastami było nawet dobrze, o tyle w miastach hamowałem, dusząc jednocześnie gaz, by utrzymać obroty.

W dodatku, gdy byłem prawie u celu, kierowcy zaczęli mi migać, żebym włączył światła. Zgłupiałem totalnie, przecież kontrolka świateł się pali, więc co jest nie tak? Dla pewności włączyłem przeciwmgielne i jechałem dalej.

Jechałem i walczyłem ze Stasieńkiem. Mówiłem do niego, by się nie stawiał, nie miałem zamiaru odpuścić i na każdy jego spadek mocy dusiłem mocniej pedał gazu. Mój maluszek trząsł się z męczarni, jakie mu zadawałem, a ja trząsłem się wraz z nim, ale ze strachu i nerwów. Do celu zajechałem po pięciu godzinach, nie licząc godziny stania przy przejeździe. Stasieniek jakby ostatnimi siłami dojechał na miejsce i podczas parkowania sam zgasł, kończąc ten maraton.

Dwa dni później zabrałem Stasia do mechanika. Przyczyna problemów była prosta: gdzieś w trasie powstała mała dziurka i spłynął niemalże cały olej z silnika. To spowodowało jego przegrzanie, co unieruchomiło Stasieńka na dobre kilkanaście minut i rozregulowało go przy ponownym uruchomieniu. Silnik został rozebrany i doprowadzony do poprzedniego stanu w jeden dzień. Co do świateł, to był to wynik poluzowanego bezpiecznika, który musiałem przypadkiem trącić, grzebiąc w bagażniku za kluczami do naprawy.

Ale udało mi się wywołać uśmiech na twarzy mojej dziewczyny i pocieszyć ją w trudnej chwili, Stasieniek nabrał dla mnie jeszcze większej wartości i nauczył mnie, jak lepiej o niego dbać. Od tamtej chwili nie nawalił mi już ani razu.
Grzegorz Gmyr

Maluchem z prędkością
ponad 100 km/godz.? Oczywiście!

Naszym samochodem w czerwcu 1978 roku pojechaliśmy na pierwsze rodzinne wczasy FWP w Jagniątkowie. Tym maluchem wyciągałem do 105 km/godz.

W 1975 roku podczas wyjazdu na saksy do Szwecji włoskim maluchem 126-600 cm z dwiema osobami i bagażami „na pokładzie” doganialiśmy garbusa. Poza terenem zabudowanym osiągał 115 km/godz.
Jerzy Romanowski

W naszą pierwszą podróż
pojechaliśmy maluchem

Kilka lat pracowałam w salonie samochodowym. Mój ówczesny narzeczony, a dziś mąż, przyjeżdżał po mnie maluchem, to małe autko bardzo dostojnie wyglądało na tle tych wszystkich dużych samochodów. Co prawda, ogrzewanie nie zawsze spełniało do końca nasze oczekiwania, ale bardzo kochaliśmy nasz pierwszy samochód.

W naszą pierwszą, wspólną podróż pojechaliśmy do Brennej. Wybraliśmy się tam białym fiatem 126p -pierwszym samochodem mojego obecnego męża. Była słoneczna niedziela. Zabraliśmy kanapki, kiełbaski i grilla. Chcieliśmy spacerować, a później rozłożyć koc nad wodą, poopalać się i pogrillować. Kiedy tylko dotarliśmy na miejsce, niebo się zachmurzyło i zaczął kropić deszcz. Wstąpiliśmy na kawę do ponurego baru, nieprzygotowanego na klientów o tej porze. Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie ten poranek... Postanowiliśmy mimo wszystko pojechać gdzieś na uroczą, górską polanę i tam poczekać na słońce. Siedzieliśmy w deszczu, w naszym białym maluszku, podziwiając górskie chatki i krajobraz. Zjedliśmy wszystkie kanapki, raz po raz wychodząc na zewnątrz ,by przyjrzeć się niebu. Kiełbaski zjedliśmy po powrocie do domu, bo pogoda nie pozwoliła rozpalić grilla.

Bardzo miło wspominamy tę wyprawę. Byliśmy wtedy bardzo zakochani i pogoda nie mogła nam zepsuć humorów.
Kinga Fortuna

Fiatem 126p dojechaliśmy
na Nordkapp i do Petersburga

Nasz maluch - BLB 3013 -nie był zwykłym pojazdem. Był maluchem podróżnikiem i niejako członkiem rodziny.

Miał nawet swoje imię: Mulusek. Skąd właśnie takie imię? To proste. Miał być biały i nosić miano Cumulus (od białych, kłębiastych chmur, optymalnych do szybowania). Ale wtedy, gdy był kupowany, nie było maluchów dostępnych w białym kolorze (takich w lepszej wersji, tzn. z alternatorem). Więc - skoro nie był biały - nie mógł być Cumulusem, no i po odcięciu pierwszej sylaby został Mulusem, a w zdrobnieniu -Muluskiem.

Właśnie ten dzielny Mulusek, szczelnie zapakowany (ale tylko w środku, nigdy nie miał bagażnika na dachu), przejechał z nami trzy czwarte Europy - od Nordkappu na północy i St. Petersburga na wschodzie po Gibraltar i Lizbonę. Po drodze pokonywaliśmy też wiele wysokich tras alpejskich, m.in. z najwyższą drogową przełęczą św. Bernarda na granicy włosko-szwajcarskiej czy wysokogórską trasę Grossglockner Hochalpenstraße w Austrii. I nigdy nas nie zawiódł, zawsze bezawaryjnie pokonywaliśmy całą trasę. Duży w tym udział męża, który non stop czuwał nad stanem technicznym Muluska, a przed każdą wyprawą specjalnie go przygotowywał, nawet profilaktycznie wymieniając pewne części, które w ciągu podróży mogłyby się zużyć. Wszystkie nasze wyprawy wakacyjne po Europie miały po kilka tysięcy km - najkrótsza niewiele ponad 3 tys., a najdłuższa 8330 km. Zabieraliśmy też pakiet podstawowych części zamiennych, które - w razie potrzeby - można było samodzielnie wymienić w drodze, bez udziału specjalistycznego serwisu.

Pod względem technicznym to nie był wyjątkowy egzemplarz. Ale dla nas, przez 6 pierwszych lat wspólnego życia, to był właśnie wyjątkowy maluch.
Anna Martynowicz-Woźniak i Paweł Woźniak

W naszym maluchu było miejsce
nawet dla psa Kajtka

Fiat 126p był naszym pierwszym autkiem, kupionym w Bielsku-Białej w 1987 roku. Wersja ta była już unowocześniona. Nasz maluch posiadał szerokie zderzaki, alternator i regulację przednich foteli. Był po prostu cudny.

Nasz syn Paweł (widoczny na zdjęciu) był jego największym fanem, co pozostało mu do dziś. Drugie zdjęcie przedstawia naszego malucha z pieskiem Kajtkiem. On także miał w nim swoje miejsce. Maluch służył nam do czasu powiększenia się rodziny i kiedy mieliśmy czworo dzieci, kupiliśmy większy samochód, też fiata.
Bronisława Machulec

Aneta Nizińska

Kiedy byłam dzieckiem, fiat 126p był moim marzeniem. Marzyłam o tym, że posiadamy takie auto, jeździmy nim na wycieczki, wczasy, do rodziny. Oczami wyobraźni widziałam całą naszą rodzinę - ja z bratem na tylnych siedzeniach, mama z tatą siedzący z przodu, na bagażniku nasze bagaże... Kilka razy widziałam takie przepakowane "maluchy" w drodze nad morze czy do Bułgarii.

Kiedy moje marzenie się spełniło, miałam jakieś 9 lat - tato kupił używanego malucha koloru czerwonego. Był najpiękniejszy. Byłam taka dumna.

Niestety nigdy nie wyjechaliśmy nim nad morze, bo były ogromne problemy z zakupem paliwa. Pamiętam, jak tato po kilka godzin stał w kolejce na CPN, nigdy nie było wiadomo, czy wróci z pełnym bakiem. Często ledwo odjechaliśmy spod bloku, auto stawało, musieliśmy je pchać z powrotem do domu. To jednak nie było ważne, ważne było to, że kiedy tylko wyjrzałam przed okno - ono tam stało, dumne, kochane, choć stale zepsute. Tato często powtarzał, ze trafiliśmy na taki pechowy egzemplarz, ja jednak myślę, że po prostu auto było stare, a i poprzedni właściciele nie dbali o nie należycie.

Nie pamiętam kiedy tato zamienił naszego maluszka na tarpana. To dopiero był obciach. Już nie czekałam na wycieczki, wyjazdy do rodziny. Wolałam podróżować autobusem.
Aneta Nizińska
Wspomnienia to efekt konkursu dla Czytelników „Gazety Wyborczej”, zorganizowanego w 2013 roku