Dbałem o malucha,
on mi się odwdzięczał. Do czasu
Poprzysiągłem sobie, że moim pierwszym samochodem, kupionym za własne pieniądze, będzie czerwony Fiat 126p. Kilka lat później, dokładnie w 2011 roku, nabyłem wymarzonego maluszka. Był czerwony, z 1993 roku i w bardzo dobrym stanie.
Dbałem o niego i starałem się go dopieszczać. Ja go nie katowałem, a on odwzajemniał mi się bezawaryjnością i dobrym spalaniem. Z czasem jego nazwa zmieniła się z mojego maluszka na Stasieńka, tak jakbyśmy stali się kumplami.
Dziewczynie na ratunek Pewnego dnia rozmawiałem przez Skype'a ze swoją dziewczyną. Mieszka 300 kilometrów ode mnie, miała wtedy problemy w domu . To, w jakim stanie była, sprawiło, że nie mogłem jej tak samej zostawić. Nie wiedziałem do końca, co mam robić, zebrałem się do pracy na nocną piątkową zmianę i w drodze postanowiłem, że do niej jadę. Raz się żyje!
Przeliczyłem czas, jaki powinna mi zająć trasa, udało mi się załatwić w pracy, że szybciej skończę. Nie mogłem powiedzieć rodzicom, co planuję, bo bym nie nigdzie nie puścili, więc skłamałem, że jadę na weekend do kolegi mieszkającego nieopodal. Po godz. 4 w nocy ruszyłem w trasę.
Silnik zamilkł
Już po pierwszych 40 kilometrach zaczęła spadać moc w silniku. Pomyślałem, że to może jest ostrzeżenie, że mój samochodzik nie chce jechać w taką długą trasę. Ale po postoju i sprawdzeniu okazało się, że tylko poluzowały się przewody świec. Poprawiłem je i ruszyłem dalej.
Noc była spokojna i mokra, wcześniej dość mocno padało i jadąc na prostym odcinku przez ciemny las, miałem okazję mijać się z tirem. Niestety akurat w miejscu, gdzie zebrała się duża ilość wody. Zwolniłem, a tir zalał nas po sam dach. Po 80 kilometrach zaczęły drętwieć mi nogi. Jestem wysoki, ze wzrostem186 cm ciężko jest długo wytrzymać za kółkiem w tak małym autku. Skrzyżowałem nogi i wciskałem gaz lewą stopą.
Wszystko szło gładko, płynnie i spokojnie, aż do zamkniętego przejazdu kolejowego na 150. kilometrze. Tam stojąc jako pierwszy zgasiłem silnik, kiedy zapory się podniosły i przekręciłem kluczyk, nastała całkowita cisza. Raz, drugi, trzeci. Nic! Kontrolki się świecą, ale nic więcej się nie dzieje!
Wyskoczyłem z auta i zepchnąłem Stasieńka na bok. Sprawdzam, bezpieczniki, rozrusznik i kable, ale najmniejszego śladu usterki. Paliwo jest na pewno, bolałem mu pod korek i jeszcze 150 kilometrów musiał na tym zrobić. Sprawdzam w telefonie maluszkowy poradnik i nic nie znajduję. Próbuję znowu zapalić i nic. Stasieniek milczy.
Jazda z tirem na zderzaku
Na ogół jestem spokojny, ale wtedy miałem dość. Byłem 150 kilometrów od domu i 150 kilometrów od ukochanej. Nie miałem pomysłów na rozwiązanie problemu, przeklinałem Stasieńka i los. Nie mogłem zadzwonić do rodziców, bo wszystko by się wydało. - Trudno, dzwonię na ubezpieczalnię po lawetę - pomyślałem.
Kiedy zakończyłem rozmowę, przekręciłem bez przekonania kluczyk. I zapalił! Ale nie tak, jak bym tego chciał. Całą karoserią trzęsło, jakby pod nią był 5-litrowy silnik Hemi, a każde odpuszczenie gazu kończy się gaśnięciem silnika. Ale jechał!
Szybko odwołałem pomoc i ruszyłem w trasę. Postanowiłem nie wracać, mimo że maluch sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść. Jechałem drogą krajową i niestety tamowałem ruch. Miałem pecha, bo po pewnym czasie pojawił się za mną tir. Gdybym tylko mógł, to bym go puścił, ale nie miałem jak na drodze bez pobocza.
Kobieta, która w jakieś terenówce jechała przede mną, chciała zjechać na małym skrzyżowaniu w lewo. Była to jakaś wioska, zbliżała się godz. 6 rano, nikt z jadących z naprzeciwka nie chciał kobiety puścić do skrętu. Wszyscy pewnie spieszyli się do pracy. Zbliżałem się do niej, a wiedziałem, że jak tylko nacisnę na hamulec i obroty spadną, zgaśnie mi silnik, a z tirem na zderzaku nie wyglądało to kolorowo.
Stasiem po chodniku
Tylko raz w życiu wykonałem taki manewr i nie chcę go robić więcej. Ratując się, wjechałem na krótki odcinek pustego chodnika, używając podjazdu do posesji, ominąłem terenówkę i wróciłem na drogę. Nie ma się czym chwalić, wiem, ale nie miałem wyboru. O ile na drogach poza miastami było nawet dobrze, o tyle w miastach hamowałem, dusząc jednocześnie gaz, by utrzymać obroty.
W dodatku, gdy byłem prawie u celu, kierowcy zaczęli mi migać, żebym włączył światła. Zgłupiałem totalnie, przecież kontrolka świateł się pali, więc co jest nie tak? Dla pewności włączyłem przeciwmgielne i jechałem dalej.
Jechałem i walczyłem ze Stasieńkiem. Mówiłem do niego, by się nie stawiał, nie miałem zamiaru odpuścić i na każdy jego spadek mocy dusiłem mocniej pedał gazu. Mój maluszek trząsł się z męczarni, jakie mu zadawałem, a ja trząsłem się wraz z nim, ale ze strachu i nerwów. Do celu zajechałem po pięciu godzinach, nie licząc godziny stania przy przejeździe. Stasieniek jakby ostatnimi siłami dojechał na miejsce i podczas parkowania sam zgasł, kończąc ten maraton.
Dwa dni później zabrałem Stasia do mechanika. Przyczyna problemów była prosta: gdzieś w trasie powstała mała dziurka i spłynął niemalże cały olej z silnika. To spowodowało jego przegrzanie, co unieruchomiło Stasieńka na dobre kilkanaście minut i rozregulowało go przy ponownym uruchomieniu. Silnik został rozebrany i doprowadzony do poprzedniego stanu w jeden dzień. Co do świateł, to był to wynik poluzowanego bezpiecznika, który musiałem przypadkiem trącić, grzebiąc w bagażniku za kluczami do naprawy.
Ale udało mi się wywołać uśmiech na twarzy mojej dziewczyny i pocieszyć ją w trudnej chwili, Stasieniek nabrał dla mnie jeszcze większej wartości i nauczył mnie, jak lepiej o niego dbać. Od tamtej chwili nie nawalił mi już ani razu.
— Grzegorz Gmyr —